Aśka jestem – mówiła, choć w dowodzie Janinę miała wdrukowaną. Długie zgrabne nogi i figura, której zazdrościły jej koleżanki. Ciemne włosy do ramion z jasnymi pasemkami, które z roku na rok zamieniały się w coraz bardziej intensywny blond. Mówili o niej – laska. W prawej dłoni papieros. Najlepiej brązowy George Sand. Czerwone paznokcie, zadbane dłonie i wyrazista szminka. Dbaj o zęby – mówiła. Noś aparat, nie zdejmuj go ciągle, bo zobaczysz, że wspomnisz moje słowa – strofowała. Będziesz się zasłaniała przy śmiechu tak jak ja, no mówię Ci – drążyła. Ha! Gdybym tylko jej wtedy posłuchała. I nie garb się. No, córeczko proste plecy, to ważne.
Patrzyłam na Aśkę z podziwem. Była ładna i wydawała się niesamowicie mądra. Najmądrzejsza wręcz. Nie zostawiała moich pytań bez odpowiedzi. Słuchała. Była.
Przyglądałam się jej, kiedy rozmawiała z dorosłymi. Uśmiechała się często i gestykulowała podczas opowieści. Mówiła w sam raz. Nie świergotała i nie peplała. Miałam wrażenie, że to co mówi, jest ważne dla innych. Fascynowała mnie jej zapalniczka. Bo kiedy odpalała papierosa wyglądała jak aktorka w teatrze. Piła dużo kawy. Fusiastej. Zabielała ją śmietanką w proszku o dystyngowanej nazwie Cremona. Parzyła ją w ciemnej szklance z duraleksu i stawiała na podkładce z korka. Wersal to nie był, aktorskie wizje też znikały, ale kawę piła z odpowiednią celebracją. Małymi łykami. I nigdy nie siorbała. Nie mlaskała przy jedzeniu. Nie znosiłam mlaskania od dziecka.
Bo Aśka, to moja mama. Mama to mama. Nie żadna Aśka.
Różniła się trochę od większości matek. Miała pomysł na siebie. Mimo pustego portfela wyglądała zawsze ciekawie. Była zadbana. Koleżanki prawiły komplementy na jej temat. Wyluzowana. Choć wymagająca.
Asiu, Ty zawsze nam tak dobrze doradzisz. Masz świetny gust! – piszczały moje kuzynki z ciotką na czele. Miała. Przerabiała ubrania z lumpeksu, kombinowała z detalami. Na jedynego sylwestra „na sali”, o którym pamiętam, miała sukienkę za równowartość pięciu złotych. Mimo to wyglądała genialnie. Wiele razy pozwalała mi ją w domu zakładać, razem ze szpilkami, w których wykrzywiałam sobie nogi.
Miałam wrażenie, że nawet na spacerze z psem, kiedy szłyśmy razem w trampkach, po wertepach, stawiała nogi tak lekko, jakby ledwo dotykała ziemi. Była jakaś taka eteryczna. Z drugiej strony wyrazista. Lubiłam na nią patrzeć.
Lubiłam, kiedy mi doradzała. Zwykle jej rady się sprawdzały.
Lubiła rośliny i zwierzęta. Do psów piszczę tak samo głupkowato jak ona.
Często była zamyślona, odlatywała gdzieś daleko. Jednocześnie za każdym razem, gdy rozlegało się – mamooooo – była, przychodziła, rozmawiała. Kiedy była zmęczona, brakowało jej cierpliwości. Złość było po niej widać na kilometr. Zmieniał jej się głos i rysy twarzy. Gubiła wtedy lekkość, a stanowczość stawała się pierwszoplanowa. Chodziłam za nią wszędzie. Podsłuchiwałam rozmowy z przyjaciółką, przeszkadzałam, kiedy gadała z koleżankami. Chciałam pić kawę z nimi i być jak najszybciej dorosła. Wydawało mi się, że nie ma dla niej rzeczy niemożliwych – potrafiła wszystko. Nawet kiedy nocą jechałyśmy do babci dwoma pociągami z kilkugodzinną przerwą w kolejowej poczekalni, była opanowana, nosiła ciężkie torby, przynosiła ciepłą herbatę i gładziła po włosach. Patrzyłam na nią jak w obrazek. Nie widziałam, że z wieloma sprawami sobie nie radzi. Żyła w nieustannym stresie. Monotonii. Dręczyły ją codzienne problemy. Nie umiała podejmować kluczowych decyzji. Nie potrafiła wyjść z podporządkowania.
Miała piękne piegi. I grzywkę, którą zakręcała na wałek. Chciałam malować rzęsy jak ona. Na ręce nosiła mały srebrny zegarek i lubiła biżuterię. Śmiała się ze mnie, kiedy zapierałam się, że nigdy nie wypowiem słowa pierścionek. Nie cierpię do dziś. Żartowała z moich fanaberii, nieuwielbienia złotych czy srebrnych ozdób i ciągłej potrzeby poprawiania ubrania. Cierpliwie podciągała po raz setny grube rajstopy, które gryzły mnie i przeszkadzały.
Była marzycielką, ale zabierała sobie prawo do marzeń. Pogodziła się z szarością, w której żyła. Mówiła – gdybym wybrała inaczej, to byłabym teraz… Nie próbowała więcej, trwała w marazmie jak manekin. Aśka była pracowita, choć nie chodziła do pracy. Dom na wysoki połysk, obiad w garnku, dzieci zadbane i zaopiekowane. Do pracy iść chciała, ale mąż zabraniał – bo i po co. Jeszcze by ludzie powiedzieli, że rodziny nie potrafi utrzymać. Jego żona pracować nie musi. A i domem przecież zająć się trzeba. A Asia była do pracy stworzona, do bycia z ludźmi, do organizacji…
Znajdowała czas na drobne przyjemności i małe pasje. Łapała chwile na dorosłe życie bez dzieci.
Gdy wracała do rodzinnego miasta, brylowała w towarzystwie. Piła piwo i głośno się śmiała, paląc fajkę za fajką. Tańczyła. Mężczyźni ją lubili, kobiety potrafiła sobie zjednać.
Korzystała z tych chwil całą sobą i bez wyrzutów sumienia. Ale później znów wpadała w czterościenne pudełko i robiła co trzeba. Córeczko, to nie wypada. Dziewczynki tak nie postępują. Wymagała dyscypliny. Bywała surowa i oceniająca. Karciła mnie za drobne przewinienia. Wierzyła, że dobre wychowanie i solidna nauka dadzą mi przyszłość inną niż jej. Zobaczysz, wyjdziesz na ludzi. Tylko błagam, nie idź w moje ślady! Urodziłam dziecko młodo, później sama wiesz… Zabezpieczaj się dziecko, bardzo Cię proszę. Uważaj na chłopców, oni jedno mają w głowie! Musisz być finansowo niezależna – pamiętaj – podkreślała z przejęciem.
Bywała mocno samotna. I niezrozumiana. Wyrażała własne zdanie, więc miała łatkę zarozumiałej. Dla swojego rodzeństwa zawsze była najmłodszą Asiulką, więc co też mogła wiedzieć o życiu.
U rodziny ojca zawsze była Aśką, która zadziera nosa.
Lubiłam w niej tą buńczuczność. Imponowało mi, że nie jest tylko ciepłokluchową matką.
Umiała słuchać i potrafiła zrozumieć. Gadała ze mną jak przyjaciółka. Wyczarowała spod ziemi pierwsze glany. Cieszyła się małymi szczęściami razem ze mną i oczy jej wtedy lśniły.
Chowała się w pokoju i zalewała łzami. Czarny tusz spływał jej po policzkach. Rozczochrana i załamana kuliła się w kłębek. Chowała się w sobie, by znów otrzepać się z żalu, a później robić wszystko, żeby stworzyć dla mnie i brata ciepły dom. Musiało jej być zimno w środku.
Od tego zimna, w środku zrobił się mrok. Z mroku wyłonił się rak. Historii takich wiele. Tyle, że inne nie interesują mnie tak, jak ta.
Matki bywają chore. Śmiertelnie nawet.
Dzieciom zawsze wydaje się, że matka, to byt nieśmiertelny. Ona jest. Po prostu. I będzie.
Są jednak matki, które znikają. Nie doczekują czasu, w którym ich córki matkami się stają. Albo nawet tego, w którym ich córki stają się kobietami.
Matki cierpiące są kruche, bezbronne i mało matczyne. Nie uszlachetniają się ani trochę. Bywają zrzędliwe i złośliwe. Tak, jak córki, które je straciły.
Moja postanowiła nie dać się śmierci.
Tyle, że jak zwykle zdecydowano za nią.
Nie zdążyła wielu rzeczy. Innych nie przemyślała.
Zostawiła mnie z tym, na perskim bordowym dywanie. W zwyczajny dzień. Pośród ciszy i niemego krzyku. Nauczyłam się wtedy, że własne łzy można połykać. Że płakać można niewidzialnie.
A słońce wysoko wysoko, świeciło pilotom w oczy. Rozgrzewając niestrudzenie, zimne, niebieskie przestrzenie.
Można żyć bez matki. Tylko się nie potrafi.
Rodzicielki mają to do siebie, że stawia się im pomniki. Rzecz w tym, że trzeba je później samodzielnie burzyć. To kobiety z krwi i kości, na co im więc posąg na cokole?
Kiedyś miałam jej głos na magnetofonowej kasecie. Kiedyś miałam jej obraz, dotyk, zapach zapisane pod powiekami. Kiedyś. Teraz odfruwa coraz dalej i dalej, choć tyle lat chciałam ją na miejscu zatrzymać.
Trzymać można kurczowo. Upychać kolanem do środka. Leczyć się można na ból bezmatki. Szukać można zastępczych.
Można też puścić. W końcu matka też człowiek. Żywa lub nie. Wolności potrzebuje jak każdy.
Fruń więc Aśka. Gdzie chcesz. Piękny był z Ciebie człowiek. Złożony nie tylko z matki. Na szczęście.
Czuję Cię w końcu tak, jak zawsze chciałam.
2 komentarze
Jakie to piekne…
Dziękuję :*