Adopcja, Dom, Droga do adopcji, Rodzina

Ten wielki dzień

Pamiętam jakby to było dziś. Piątek. Końcówka dnia w pracy. Głowa pełna myśli o weekendowych planach. Zza biurowego okna przedzierało się leniwie słońce. Nagle usłyszałam dźwięk telefonu, spojrzałam na wyświetlacz i zamarłam. To był TEN numer. Dzwonił telefon, na który czekałam,
a jednocześnie nie potrafiłam go odebrać. Patrzyłam na niego kilka sekund i w końcu zdobyłam się na odwagę. Powiedziałam – słucham, a później nic już nie było takie samo…

Zakończyliśmy procedurę adopcyjną jakiś czas wcześniej i czekaliśmy na telefon z Ośrodka.
Tuż po ostatnim etapie procedury, czyli po warsztatach dla kandydatów, byliśmy kosmicznie podekscytowani. Niemalże pewni, że to już zaraz, za chwilę, nasza rodzina się powiększy.
Czas mijał i stopniowo w naszej grupie adopcyjnej odbywały się dobory dzieci. Przeżywaliśmy ten czas wspólnie, ciesząc się szczęściem naszych znajomych, poznanych w Ośrodku.
Codzienne obowiązki i plany sprawiały jednak, że nie zadręczaliśmy się myślą o tym, czy „to już”. Pamiętam, że miałam kilka snów związanych z doborem. Pewnego ranka obudziłam się totalnie przestraszona – śniło mi się, że adoptowaliśmy rodzeństwo. Nasze wspólne losy sielanką nie były. Dziewczynkę i chłopca, do tego znacznie starszych niż zakładaliśmy. Poruszona sennymi emocjami, opowiedziałam Panu Ł. o moich obawach i zaznaczyłam kategorycznie, że rodzeństwo nie wchodzi w grę. Choćby nie wiem co, nie bierzemy tego nawet pod uwagę.

Kiedy zamknę oczy i myślę o tym ważnym dniu, widzę siebie w biurze, czuję klimat tej chwili. Podniosły moment i ekscytacja. Później szok. Szok, niedowierzanie i totalny chaos myśli, emocji, zdarzeń. I ta świdrująca myśl – moje życie zawsze jest nieprzewidywalne. Nawet jeśli rozważam milionowy scenariusz i tak zawsze dostanę jakąś niespodziankę od losu.
Nie inaczej było tym razem. W tym dniu i w tej jednej chwili, gdzieś głęboko siebie już wiedziałam, że nasze życie kolejny raz, zmieni się o 180 stopni.

Dwie małe istoty czekały na nas. Tak, na nas. Nie mogłam sobie tego inaczej wytłumaczyć. Czułam, że tak właśnie jest. Wiedziałam, że choć zakładałam zupełnie inny scenariusz – mamy być razem.

Mali chłopcy. Bracia. Rodzeństwo. Mała różnica wieku, zupełnie inne potrzeby, inne historie. Czekający na miłość, dom, zrozumienie i szansę.
I my. Para nastawiona na jednego małego niemowlaka.

Cały weekend debatowaliśmy. Cały weekend rozmawialiśmy tylko o tym. Płakałam i śmiałam się. Snułam wizje naszych wspólnych chwil, a za chwilę zarzekałam się, że nigdy w życiu nie zgodzę się na takie szaleństwo.
Na kartkach spisywałam konieczne zmiany w aranżacji dziecięcego pokoju – tak tak, był gotowy
i czekał na to maleństwo, sztuk jeden. Planowałam niezbędne zakupy w wariancie dla Dwójki,
aby za chwilę chować się pod kocem w rozpaczy, że to absolutnie nie dla nas.
Bałam się o również o to, czy podołam, czy moje zdrowie to uniesie. Bardzo się bałam.
Ł. jest optymistą, a ja wręcz przeciwnie. Nasze spojrzenia na świat, ścierały się na argumenty, a my cały czas mieliśmy poczucie, że oto zapada prawdopodobnie najważniejsza decyzja w naszym życiu.

Czuliśmy wsparcie rodziny. Jedni uważali, że to świetny pomysł. Inni, że porywamy się z motyką
na słońce. Oba warianty były jak najbardziej zasadne. Najważniejsze jednak było to, że z nami byli.
I choć sami musieliśmy się zmierzyć z rzuconym nam wyzwaniem, dobrze było czuć, że możemy na nich liczyć.

Z perspektywy czasu wiem, że decyzja serca w sprawie chłopców zapadła w nas podczas tego pełnego emocji weekendu. Dawaliśmy sobie jednak otwartą przestrzeń i czas na oswajanie się
z tym, co nieznane i nowe.

Kolejne dni i tygodnie mijały pod znakiem tony przekazywanych informacji, miliarda zwątpień, ponownych ekscytacji i nieopisanych emocji. Lęk zaczęła wypełniać pewność, że wszystko się pięknie poukłada. Do tego zarówno w Ośrodku i wśród najbliższych, dominował pogląd – kto, jak nie Wy? No tak, permanentna ekipa do zadań specjalnych. Choć na tym etapie, taka zewnętrzna wiara w to, że poradzimy sobie doskonale, dodawała nam wiatru w żagle.
Czas, w którym poznaliśmy chłopców i nasze pierwsze spotkania są nie do ubrania w słowa.
Niech te chwile zostaną na zawsze między naszą czwórką. To trzeba po prostu przeżyć, doświadczyć. Niesamowity czas.

Skłamałabym, gdybym napisała, że to była miłość od pierwszego wejrzenia. Otóż, rozczaruję Was. Nie była. To było prawdziwe życie. Konfrontacja oczekiwań, wyobrażeń i rzeczywistości.
Wizja dziecka, którą każdy z nas nosi gdzieś w podświadomości, musiała zderzyć się z namacalnym
i realnym małym człowiekiem.
Były chwile podniosłe, ale były też okruchy rozczarowań.
Trochę jak wymarzony wyjazd na egzotyczną wyspę. Niby jechaliśmy z gotowym planem wycieczki, poznaliśmy wszystkie miejsca warte odwiedzenia. Miało być idealnie, jak w bajce. Na miejscu okazało się, że jest cudownie.
Tylko cały wyjazd wiał niezwykle silny wiatr. I zwiewał nam słomkowy kapelusz, czasem sypnął piaskiem w oczy, a może nawet sprawił, że poczuliśmy chłód, mimo upalnych temperatur.

Na szczęście jestem marzycielką i wierzę w szczęśliwe zakończenia. Więc choćby nawet w bajce, miało nas spotkań milion zawirowań i zwrotów akcji, wierzę, że morał z tego będzie godny zapamiętania. Bo przecież, to wszystko dzieje po coś. I nie bez przyczyny.

Czas mijał szybko i nadszedł kolejny, niezwykle ważny dzień. Droga do pokonania w obie strony. Samochód, a w nim kierowca i pasażer. Z tyłu puste nowiutkie foteliki dla dzieci. Dla naszych dzieci. Kawa na drogę. Ostatnia kawa po staremu, ostatnia we dwoje w dotychczasowym rozumieniu. Tona emocji, które aż z nas kipiały. Tego dnia, byłam zawodową płaczką. Płakałam ze szczęścia.
Droga powrotna, ale przede wszystkim…droga do domu. Do naszego wspólnego domu. Do domu, który tego dnia miał zmienić się w zupełnie nowy dom. Dom, to stan, który poczuliśmy już wtedy
w samochodzie, będąc razem. Uczucie, które wypełniało każdy zakamarek samochodowej przestrzeni. Mam wrażenie, że nasz samochód wtedy rozświetlał drogę 😉 Czuliśmy się wspaniale.
Chłopcy byli w trudniejszej sytuacji, bo chyba nie do końca wiedzieli co się dzieje. Byli w totalnym rozchwianiu uczuć. My jednak wiedzieliśmy, że nadejdzie dzień, w którym poczują się u nas,
jak u siebie.
Droga do domu z T. i M., to jeden z tych momentów, który będę pamiętać nawet wtedy, gdy dopadnie mnie demencja starcza. Magiczna chwila, z której chce się zapamiętać wszystko.
Obrazy, dźwięki i zapachy. Mam ją w sercu i nikt mi jej nie zabierze.

Czy nasza gotowość była faktycznie racjonalna, czy stała się szaleństwem podyktowanym emocjami? Nigdy Wam nie odpowiem, bo sama nie wiem, co przeważyło. Wiem jednak, że nasza decyzja była niczym poród (niemalże) bliźniaczy – pełna stresu, bolesna, ale też wyjątkowa i pełna niepowtarzalnych emocji. Kiedy ją podjęliśmy, wiedzieliśmy, w jakim kierunku zmierzamy i co jest dla nas najważniejsze. Poczuliśmy wtedy kojący spokój.
Obiecuję Wam, że jeśli znajdziecie się w podobnej sytuacji, sami będziecie wiedzieć, co zrobić. Najważniejsze, to postąpić w zgodzie z sobą samym. Naprawdę.

Poprzedni wpis Następny wpis

Zobacz także

Brak komentarzy

Skomentuj