Adopcja, Adopcyjne dylematy, Adopcyjne historie, Codzienność, Dom, Droga do adopcji, Dzieci, Dzieciństwo, Macierzyństwo, Małe radości, Miłość, Prawda o adopcji, Proces adopcyjny, Rodzeństwo, Rodzicielstwo, Rodzina, Rodzina adopcyjna

Otuleni przez czas

Jest grudniowy wieczór. Po całym dniu gonitwy usiadłam właśnie w fotelu z kubkiem gorącej herbaty. Słychać jak z łóżka na piętrze tupta zupełnie nieśpiący M. Wpada do salonu pełen energii z okrzykiem – przyszłem (tak tak, stale poprawiamy formę na właściwą, ale jakoś przyszłem bardziej mu leży niż przyszedłem) się tylko przytulić i po jeszcze jednego buziaka! I rozpoczyna ściskanie i całowanie wszystkich, którzy są w pobliżu, oczywiście wraz wieczornymi pożegnaniami z kotem i psami, bo nasz zwierzyniec rozrósł się w porównaniu z początkami domowych historii.

Adopcja rozszerzona

Czarna kotkinii J. znosi to z pokorą. Wiekowy kundelek K. cieszy się z głaskania po brzuchu, ale buziaki, to dla niego stanowczo za dużo. Tu pozwolę sobie na małą dygresję – jeśli macie tylko możliwość, warunki i chęć – namawiam Was do adopcji zwierząt. Wymiana spojrzeń między mną, a kudłatym stworem w pobliskim schronisku była początkiem pięknej miłości.
K. jest wiernym staruszkiem, który nie odstępuje mnie na krok. I choć to beagielka I.  od lat jest moją królewną, to z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że ona zdecydowanie woli wolność od mojego towarzystwa. Co do czarnej jak mrok kotki – wyprawiliśmy się po nią do odległego schroniska. Jako wielka miłośniczka psów muszę stwierdzić, że to właśnie ona wyzwoliła we mnie pokłady nowej miłości, którą staram się jej przekazywać tonami. I co nie aż takie oczywiste w przypadku kotów – odwzajemnia ją totalnie. J. jest moim antydepresantem, ukojeniem zszarganych nerwów i mruczącą relaksacją.
Adopcję dzieci można więc śmiało rozszerzyć na futrzate kulki. Co prawda, ma się wtedy milion razy więcej sprzątania w chacie, ale warto! Wtrącenie było przydługie, za to powody istotne – także moi Drodzy – myślcie nad powiększeniem swojego stada o wspaniałych przyjaciół, którzy będą powodować stały uśmiech na Waszych twarzach, a i same zawsze będą cieszyć się na Wasz widok.
No pomyślcie – z ludźmi nie zawsze jest tak kolorowo!

Grudniowe wspomnienia

Wracamy do tego wieczornego salonu, gdzie jest przytulnie, bo już prawie cicho. W tle pali się pachnąca świeczka, a Wasze dziecię z uśmiechem domaga się picia (po razy piąty!) i jedzenia (znowu!). Drugie syneczko elegancko odpoczywa już w swoim pokoju (zasypia w 10 min, uffffff).
Nie, nie. Nie chodzi mi o to, żeby Wam tutaj zbudować sielski obrazek. Gdybym miała narysować życie z chłopcami, to byłoby na nim duuuużo ruchu i różnorodność kolorów.
Jednak ten grudniowy wieczór pokazał mi, jak wiele się zmieniło.
To właśnie w grudniu rozpoczęliśmy wspólną przygodę i zaczęliśmy tworzyć dom. Oceniając sytuację kilka lat później, widzę przez pryzmat czasu, że przetoczyło się przez ten dom tornado. Zyskałam też pewność, że psycholodzy z ośrodka adopcyjnego mieli rację – trwałą więź buduje się latami. Zbudowanie poczucia bezpieczeństwa, to długotrwały proces. Miłość pojawia się szybko, ale to jak ona się zakorzenia, umacnia, wlewa w każdy zakątek ciała i umysłu – jest lekcją i niezwykłym doświadczeniem.
Trudno to ubrać w słowa, czas ma tutaj ogromne znaczenie. Po latach jest po prostu inaczej. Czuje się to po tym, jak funkcjonują dzieci. Czuje się to w środku siebie.
Grudzień jest miesiącem, który zabrał mi tatę. To także miesiąc, w którym zyskałam synów.
Takie życiowe przenikanie strat i tego, co otrzymujemy.
Pamiętam co czułam, kiedy przeżywaliśmy nasz pierwszy wspólny grudzień. To były wzruszające chwile, ale też wiele niepewności, niewiadomych, obaw pomieszanych z ekscytacją i radością.
Teraz czuję się jednak bardziej komfortowo. Oswoiliśmy siebie nawzajem. W pełni.
Obrazują to momenty, takie jak ten – wieczorna rozmowa z T.:
– bardzo Cię kocham synku!
– nooooo wiem przecież mamo.
I to, że on wie, że to dla niego norma, oczywista oczywistość, coś stałego i pewnego – to jest złoto Kochani!
Życie jest pełne niespodzianek, więc nie wiem, co czeka za rogiem, ale jeśli ktoś z Was jest na początku drogi, czuje się u kresu sił i wytrzymałości – mogę powiedzieć ze swojego doświadczenia – będzie lepiej, a nawet będzie całkiem dobrze. Oczywiście szukajcie dla siebie wsparcia, wzmocnienia i pomocy. Bo nie chodzi o to, że chcę Was tylko poklepać po plecach i umniejszyć temu, co przeżywacie.
Moje początki były ciężkie, co wielokrotnie opisywałam na blogu. Pisanie działało na mnie terapeutycznie.
Czas pokazuje – przynajmniej w moim przypadku, że wszystko wskakuje na właściwe miejsce. Tworzenie rodziny to proces. Uleczanie traum wczesnodziecięcych również. Podobnie jak stawanie się rodzicem.
Niedawno koleżanka wypytywała mnie o czas urlopu macierzyńskiego – jak go wspominam, czy bym wróciła do tamtych chwil. Powiem szczerze, jest mi lepiej w tu i teraz. To był bardzo ważny czas w życiu chłopców, ogromne zmiany z którymi musieli się zmierzyć, a ja razem z nimi. Traktuję go jednak jako etap zamknięty.

Spełnienie

Czuję się spełniona w tej części życia, jaką jest macierzyństwo. Synowie dostarczają mi tony wrażeń. Ktoś ostatnio powiedział, że może jeszcze będę miała własne dziecko, że tak się często zdarza, że może takie szczęście mnie spotka. Ależ mam nawet podwójne szczęście, więcej już nie udźwignę. Co to w ogólne znaczy własne dzieci? Nie sądzę, że mogłabym mieć dzieci bardziej moje niż chłopcy. Bo oni są moi, a jednocześnie nie są moją własnością. Jestem ich mamą, staram się dawać z siebie tyle, ile mogę. W tym dzikim, szalonym, pędzącym świecie, który nie zawsze jest dobrym miejscem. Który nie sprzyja powolnym, niespiesznym momentom. Który zmusza nas do biegu tylko po to, żeby móc zapewnić realizację podstawowych potrzeb. Czas, w którym mam ich blisko siebie też jest ograniczony. Nie jest dany na zawsze. I tu nie ma znaczenia, czy chłopców powołałam na ten świat, czy tylko połączyliśmy się będąc osobnymi bytami żyjącymi już na świecie.
Cieszy mnie, że T. i M. mają wokół siebie ludzi, którzy szczerze ich kochają. Nie zastanawiają się, kto ich sprowadził na świat. Dają im miłość szczerą i pełnowartościową, która sprawia, że chłopcy są radośni, ciekawi świata, odważni i otwarci.
I oczywiście nie oszukujmy się, są sprawy, które będą się za chłopcami ciągnąć przez całe ich życie w związku z tym, co przeżyli na pierwszym etapie swojego życia. Jednak nie boję się o nich tak, jak na początku. Nie czytam panicznie o wszelkich możliwych przypadłościach, nie drżę na myśl o tym, co będzie w przyszłości. Wierzę, że sobie poradzą. Wierzę, że przy wsparciu bliskich, znajdą swoją życiową drogę.
Choć weszliśmy w etap edukacji szkolnej, a w naszym kraju przynosi on wiele szokujących momentów i pewnie wiele razy nas zaskoczy –  dobrze mi w tym wieczornym grudniowym fotelu.
Bardzo chłonę ten czas w rozwoju chłopców. Bo z jednej strony są coraz starsi, bardziej samodzielni, zaczynają mieć swoje sprawy i…nie dają buziaków przy kolegach. Z drugiej są totalnie słodcy, zwariowani, wylewni w okazywaniu uczuć, potrzebujący tony przytulasów. Można z nimi pogadać i można oszaleć od ich głupawek. Wiem, że są rzeczy, które mam jeszcze tylko na moment, które zaraz się skończą, bo przyjdzie inny etap, równie ważny dla nich.
I choć wiem, że w tym pędzie codzienności, wiele tych chwil gubię. Różne rzeczy zawalam, nie nadążam, nie daję rady być we wszystkim na 100%. Są sprawy, które na zawsze będą nasze, które zostaną, mimo upływającego czasu.

Utulanki

Jedną z nich są nasze kołysankowe wieczory. Ostatnio sprawiły, że poczułam falę ciepła w serduchu, które później wlało się aż do brzucha, tyle go było. Kiedy chłopcy byli mali, mieliśmy rytuał słuchania płyty Kołysanki Utulanki. Pamiętam całe tygodnie takich wieczorów, kiedy siedziałam z chłopcami w pokoju, próbując położyć ich do snu. W tle brzmiały kołysanki, a oni płakali, wiercili się, nie mogli zasnąć, krzyczeli, kiwali się nieustannie. Później polubili te dźwięki, one ich wyciszały i koiły. Musiały być z nami każdego dnia, na każdym wyjeździe, bo bez nich nie było spokojnego snu.
Czas mijał, kołysanki przestały być potrzebne.
Aż niedawno,  M. poprosił, żeby mu je włączać przed snem i z nim śpiewać (uwierzcie mi, ta płyta jest tak zdarta, że skacze na co drugim utworze). Jakie było moje szczęście, kiedy odkryłam, że on je wszystkie zna i śpiewa jak szalony. I teraz nasz dawny rytuał zamienił się w czas, kiedy w spokojniejsze dni śpiewam je wspólnie z M. przed snem.
Oczy mam wtedy mokre, a paszczę uśmiechniętą, że mój mały synek jest takim pięknym człowiekiem. Dla otoczenia są to dźwięki raczej koślawe, lecz nasze i to jest w tym wszystkim najważniejsze.


Prostych zachwytów Wam życzę. Połączonych z codziennością, która nie zawsze jest łatwa, ale można z niej wyciągnąć wyjątkowe chwile.

 

Poprzedni wpis Następny wpis

Zobacz także

Brak komentarzy

Skomentuj