Czas wyobrażeń
Tym razem ponownie chciałam wspomnieć o więzi. Tej biologicznej. Poruszałam wcześniej ten temat, ale wydaje mi się, że ciągle jest marginalizowany. Weszłam ostatnio na jedną z internetowych grup adopcyjnych i mnie poraziło. Pojawił się wątek kontaktu z rodziną biologiczną. Mniejsza o szczegóły. Przykład jak każdy inny, chodzi bardziej o sposób myślenia. Rady były w tonie – po co? Komentarze w wydźwięku – on/ona jest Twój! I tylko Twój! To Ty jesteś jedyną matką. To tylko Twoje dziecko. Nie wszystkie oczywiście. Były też bardziej przemyślane głosy. Jednak te pierwsze utkwiły mi w głowie.
Pamiętam siebie z czasu, kiedy byliśmy na początkowym etapie procesu adopcyjnego. Byłam trochę idealistką. Wstyd się przyznać, ale jednak odrobinę wierzyłam w to, że ośrodek dobierze nam dzieci, które będą do nas wizualnie podobne. Nie myślałam też jakoś specjalnie o rodzinach biologicznych dzieci kwalifikowanych do adopcji. Skupiałam się na nas i wyobrażonej postaci dziecka. Snułam wizje jak to będzie, kiedy będziemy razem. Zastanawiałam się, jak odnajdziemy się w roli rodziców. Jak będzie nam się żyło we trójkę. Miałam zwyczajne plany i kontekst rodzinny był dla mnie czymś bardzo odległym. Realistycznie podchodziłam do tematu problemów, które mogą się pojawić, historii życia dziecka, spraw zdrowotnych i emocjonalnych. Wiedziałam, że powiem małemu człowiekowi o fakcie adopcji i będę go wspierać w poszukiwaniu rodziny biologicznej, kiedy przyjdzie na to czas.
Zabrakło mi jednak głębszej refleksji na temat rodziny pochodzenia, przyznaję.
Czas rzeczywisty
Może na etapie oczekiwania na dziecko tak właśnie musi być, żebyśmy mogli wzmocnić się w przyszłej roli.
Być może dobrze wiedzieć dużo wcześniej, żeby właściwie rozumieć sytuację dziecka.
Przychodzi czas, kiedy wyobrażenie staje się namacalną istotą. Rozmyślania realną historią. Potencjalna rodzina biologiczna, konkretną rodziną, ze swoim bagażem doświadczeń.
Adoptujemy dziecko. Stajemy się jego rodzicami. Pełnoprawnymi opiekunami. Nadajemy mu swoje nazwisko. Czasem zmieniamy nawet imię. Urzędowo generujemy świeżutki pesel, otrzymujemy akt urodzenia. Wyrywamy z książeczki zdrowia dane rodziców biologicznych. Wprowadzamy dziecko do naszej rodziny, dajemy dom, miłość i opiekę. Bezpieczeństwo i stabilizację. Uśmiech i czułość. Wszystko, co tylko możemy dać. Zapominamy tylko o jednym. Nasze dziecko straciło coś ważnego. Może najważniejszego. Straciło kawałek siebie. Nie wypełnimy tej utraty tak łatwo. Może nawet nie wypełnimy jej nigdy. Możemy nadbudowywać, powiększać tam, gdzie to możliwe. Układać cegiełki z miłości, wlewać wartości, wiedzę i przekonania. Otaczać opieką, dawać bliskość i obecność. Tylko tam gdzieś w środku powstała wyrwa, do której nie mamy dostępu. I choćbyśmy się latami trudzili, może nam się nie udać niczym jej załatać. Może nawet nie powinniśmy próbować? Może musi nadejść czas, kiedy nasze dziecko samo tą wyrwę wypełni. Moment, w którym we właściwe miejsce włoży ten ostatni element układanki, dzięki któremu stanie się kompletne. Pełne. Pełnowartościowe. Spójne. Całe.
Chcieliśmy zostać rodzicami. Zostaliśmy nimi. Jednak moment, w którym uświadomiłam sobie, że bycie mamą nie musi oznaczać bycia jedyną mamą – był dla mnie przełomowy.
Wcześniej żyłam w przekonaniu, że rodzic adopcyjny niczym nie różni się od biologicznego. Najważniejsze jest to, kto wychowuje, kocha i dba. Teoria socjalizacji załatwi całą sprawę i po kłopocie. Geny są sprawą marginalną, przecież najistotniejsze jest to z kim się żyje i przebywa. Rodzic biologiczny być może pojawi się, kiedy dzieci osiągną pełnoletność. Może nawet nawiążą z nim/nimi kontakt, ale to przecież odległa historia. Do tego czasu nasze życie będzie już totalnie poukładane. Może i będzie, nadal mam taką nadzieję. Tyle, że z tymi genami i biologią, to jednak wcale nie taka prosta sprawa.
Pamiętam, jak natknęłam się na pierwsze publikacje dotyczące więzi biologicznej, zaburzeń przywiązania, psychologii straty. Były dla mnie trochę jak kubeł zimnej wody na głowę. Później obejrzałam webinar – Adopcja. Pokochaj w dziecku jego korzenie. Jest to rozmowa z psychologiem i psychoterapeutą Panią Małgorzatą Rajchert – Lewandowską. Polecam zresztą serdecznie, możecie kliknąć obok –> (link). W pierwszej chwili czułam wewnętrzny bunt. No co to, to nie. Zaczęły działać mechanizmy obronne. No kurcze, jak to? To jestem tą mamą, czy nie. No jestem przecież i nikt mi nie wmówi, że moja rola nic nie znaczy. Przecież to my jesteśmy obecni, a ich przecież przy chłopcach nie ma. I cała litania racjonalizacji, żalu, liczenia zasług.
Później przyszła refleksja. Trudna. Może nawet trochę bolało.
Czas scalania
Jestem mamą. Nie gorszą, nie lepszą. Mamą. Tyle, że moje dziecko ma jeszcze jedną mamę. Tą, która go urodziła. Tą, która dała mu życie. Sprawiła, że jest na świecie. Dała mu wiele swoich cech. I dlatego mój syn jest częścią niej, a ona częścią jego. Mówiliście to sobie kiedyś na głos?
Nie wymażemy tego. Nie zmienimy. I całe szczęście. Taka jest historia życia naszych dzieci.
Nie urodziłam moich synów. Niestety. Urodziła ich inna osoba. Jej rola jest niesamowicie ważna. Podobnie jak biologicznego taty. Musimy o tym pamiętać.
Nie chodzi o to, żeby sobie umniejszać czy żyć mając ciągle z tyłu głowy ludzi, którzy są dla nas obcy. Chodzi bardziej o włączenie (oczywiście nie fizyczne włączenie, tylko psychologiczne) w historię naszych dzieci. Uświadomienie sobie ich roli. Zrozumienie, że w niczym nam nie zagrażają, ani niczego nam nie odbierają. Na co dzień często upraszczamy sytuację, chociażby tłumacząc małemu dziecku, że urodziła go inna pani. Nie wprowadzamy określenia mama, żeby niepotrzebnie nie robić mu w głowie zamętu. Myślę jednak, że niezależnie od terminologii, najważniejsze jest nasze nastawienie. Jeśli oswoimy w sercu i głowie fakt, że nasze dziecko ma biologicznych rodziców, o wiele łatwiej będzie nam nie wchodzić w podświadomą rywalizację, a szacunek do nich sam się pojawi. Może się nawet zdarzyć, że rodzice biologiczni nie żyją. Nie traktujmy tego jak ulgi i pozbycia się problemu. Oni namacalnie, czy nie i tak będą w podświadomości naszego dziecka. Nie utrudniajmy mu zrozumienia tego.
Nie zabierajmy. Nie kasujmy. Nie wykreślajmy. Nie usuwajmy części nich samych.
Czas łączenia
Rodzina biologiczna, to również rodzeństwo. Przeczytałam ostatnio książkę autorstwa Anny Kamińskiej – Odnalezieni: prawdziwe historie adoptowanych. Czułam się poruszona. To opowieść o losach dorosłych już adoptowanych, którzy poszukują kontaktu z rodziną, szczególnie z rodzeństwem. Niesamowite jest to, jak bardzo czuli się niepełni, zanim się odnaleźli. Mieli poczucie tęsknoty, straty, jakiegoś niewytłumaczalnego braku. Nawet jeśli przez całe młode życie nie wiedzieli, że zostali adoptowani, czuli, że coś się nie zgadza. Przeczuwali pewne rzeczy, wyczuwali. W książce opowiadają o tym, jak wiele dało im odnalezienie rodzeństwa, wiedza o losach rodziny biologicznej, znalezienie brakujących fragmentów układanki własnego życia. Większość z nich nadal traktuje rodziców adopcyjnych jako najbliższe osoby na świecie. Podkreślają jednak, że zyskali coś, czego brakowało im przez lata.
Patrzymy na nasze dzieci trochę przez pryzmat naszego życia. Ich historia jest jednak inna. Czasem może nam się wydawać, że skoro wzrastają w naszej rodzinie – mają rodziców, dziadków, kuzynów – to przecież nie powinno im nikogo brakować. Doświadczenia adoptowanych pokazują jednak, że bywa inaczej. Mimo, że rodzina adopcyjna zapewni im wszystko, co najlepsze, nadal wyrwa w ich sercu się odzywa, a wraz z nią silna tęsknota.
Dobrze mieć tego świadomość. Nie zbudujemy szczęścia na nieszczęściu. Nasze dziecko ma prawo znać swoje korzenie, mieć własną tożsamość, a kiedy przyjdzie czas, poszukiwać swoich bliskich. Nawet jeśli to tylko (albo aż) bliskość biologiczna. Nie można umniejszać jej wagi.
Każdy z nas będzie miał inne losy. Życie naszych dzieci różnie się poukłada. Wierzę jednak, że wychowywanie ich w prawdzie i szacunku do rodziny biologicznej ukoi choć odrobinę tęsknotę, poukłada zagmatwanie losów i przygotuje na czas realnych spotkań, jeśli będą w przyszłości możliwe.
O synach mówię często – moi Kochani, moi Piraci, moi Wspaniali. Moi. Tak czuję i nie zadręczam się na co dzień, bo przecież nie w tym rzecz. Nie mam prawa ich jednak zawłaszczyć. To zresztą tak samo, jak z partnerem na życie. Mówię czasem do Ł., że jest mój, ale irytuje mnie określanie bliskich osób mianem – mooooja, mój. Miłość, nie musi być tożsama z przywłaszczeniem. Każdy z nas jest odrębną istotą. Podobnie jest z dziećmi. Są moi, a jednocześnie są oddzielni. Są również ludzie, którzy powołali ich do życia. Gdybym uważała inaczej, to byłaby to swego rodzaju kradzież. Kradzież? No tak. Też się oburzałam na to stwierdzenie. Specjaliści od psychologii więzi czy traumy wczesnodziecięcej mówią jednogłośnie. Warto się czasem w to zagłębić. I zmierzyć. Trochę zaboli, ale później czuje się ulgę. I lojalność wobec własnych dzieci.
Czas zrozumienia
O tym, jak niesamowicie silna jest więź między biologicznym rodzeństwem przekonaliśmy się obserwując naszych chłopców. Nie zawsze było im dane być razem i choć na początku trudno im było żyć w symbiozie, teraz nie wyobrażam sobie, żeby mogli być osobno. Łączy ich coś wyjątkowego. Z perspektywy czasu widzę, jak bardzo uczucie między nimi jest silne. Są dziećmi, więc oczywiście, jak każde rodzeństwo kłócą się, skarżą na siebie i sobie dokuczają. Tylko oprócz tego, tak bardzo się uzupełniają, ciągną do góry w rozwoju, uczą i są do siebie nieziemsko przywiązani. To ich niesamowita siła. Mają siebie. Łączą ich więzy krwi. Mają wspólną rodzinę biologiczną. Dzięki temu będzie im łatwiej.
Są dla mnie żywym dowodem na to, że bliskość i miłość do najbliższych, do rodziny pochodzenia jest czymś bez czego człowiek nie powinien funkcjonować, czego nie powinno mu się odbierać.
Nasi chłopcy, to teraz radosne i pełne energii dzieci. Są głośni, weseli i żądni przygód. Uwielbiają przytulanie, wspólne zabawy i buziaki na dobranoc. Jednak czasem tą wyrwę dostrzegam. Są takie momenty, w których nasze próby ukojenia nie w pełni pomagają. Tak, jakby w stu procentach nie docierały do miejsca, gdzie czegoś brak.
T. i M. zauważają pierwsze wizualne różnice między nami i czasem czuję jak bardzo by chcieli, żeby wszystko się zgadzało. Żeby odpowiedzi były proste.
Pojawiają się również kłopoty z samooceną, chociaż na każdym kroku podkreślamy ich mocne strony. Mówimy o tym, jak bardzo są wartościowi. Pozwalamy przeżywać różne emocje. Mimo to, coś jakby w nich się kotłuje, dręczy, nie daje spokoju. To są oczywiście momenty. Ale są i nie da się ich nie zauważyć, kiedy patrzy się uważnie. Nie ustaniemy w wysiłkach, żeby jak najlepiej im pomagać. Nadal będziemy korzystać z pomocy specjalistów. Nadal będziemy się uczyć takich metod oddziaływania, żeby negatywne elementy przeszłości jak najmniej rzutowały na ich przyszłość.
I będziemy pamiętać o tym, skąd się wzięli na świecie.
Bo wiecie, nasze i Wasze dzieci mają pojemne serca. Zmieścimy się w nich razem z rodzicami biologicznymi.
Nie bójmy się tego. Nie bójmy się być w tych sercach wspólnie.
4 komentarze
Piękne miejsce stworzyłaś:):)miło się czyta i jakoś tak ciepło w sercu.
Pozdrawiam
Kasia
Dziękuję pięknie. Serdecznie pozdrawiam 🙂
Dziękuję Ci za ten tekst
Mam nadzieję, że był przydatny. Ciepło pozdrawiam 🙂