Adopcja, Adopcyjne historie, Dom, Dzieci, Miłość, Ojcostwo/Okiem taty, Prawda o adopcji, Rodzicielstwo, Rodzina

Mam na przedmieściu domek…

Jakiś czas temu poprosiłam Ł., żeby napisał do Was kilka słów. Początkowo się bronił, ale finalnie udało mi się go namówić – z czego bardzo się cieszę! Po cichu też liczę na to, że dzisiejszy post zapoczątkuje cykliczne opowieści o naszych domowych zmaganiach z perspektywy Ojca.
Oko Taty, choć obiektywnie widzi to samo, co matczyne – z pewnością będzie skłaniało do subiektywnych męskich przemyśleń, punktu widzenia, analizowania i trochę innej wrażliwości. Sama byłam niezwykle ciekawa, co mój Przyjaciel na życie napisze. Zapraszam z całego serca i czekam na Wasze odczucia! 🙂

Witajcie, cześć i czołem. Z tej strony osoba którą moja M. określa jako Ł. Ponieważ nie ma zbyt wielu męskich imion zaczynających się na tą literę (damskich zresztą też nie), pewnie już od dawna wiecie że …
Mam na imię Łukasz. Jestem ojcem adopcyjnym od ponad dwóch lat. Można powiedzieć, że świeżo upieczonym, choć w procesie tego specyficznego pieczenia pewnie nie wystąpi moment, w którym powiem sobie, że już się upiekłem 😊
Moja M. poprosiła mnie, żebym napisał dla Was coś od siebie. Wiecie, „męskim okiem”, jak ja jako mężczyzna odnalazłem się w tej sytuacji, co mnie cieszy, a co wręcz przeciwnie, jak radzę sobie z tak typowymi dla samców ambicjami, potrzebą płodzenia syna, przekazywania własnych genów oraz – tak generalnie – co w mojej głowie siedzi.

Jak to ugryźć?
Temat jest rozległy i wymaga uporządkowania pewnych spraw w mojej głowie. Następnie próby ubrania tych strumieni myśli w przystępną dla Was formę, no i opisania. Dobrze było by przy okazji, aby nie było to za długie –  „TL;DR” (too long; didn’t read) oraz było dla Was czymś cennym. Czy da się taki plan zrealizować w pojemności wpisu bloga? Dodam – w jednym wpisie? Prawdopodobnie nie. Czy mimo to warto spróbować? Zdecydowanie tak!
Lubiłem swoje życie sprzed ado. Teraz też lubię, choć to już zupełnie inne życie. Był taki moment (ha! To nie był moment, tylko raczej 500 momentów), kiedy lubiłem je zdecydowanie mniej. Może na tym wątku się skupię i o nim Wam opowiem.

Zimowe retrospekcje
No więc pyk. Wracamy do domu w 4. Starszego syna poznaliśmy trochę lepiej, młodszego zdecydowanie mniej i był dla nas cały czas tajemnicą. Jedziemy więc autem, my z przodu, oni z tyłu, wokół nas zima, a w głowie myśli „co to będzie, co to będzie”. Przyjeżdżamy do domu i przeżywamy zdecydowanie jeden z gorszych weekendów w życiu. Teraz możecie się oburzyć i powiedzieć „Ale kurde jak to? Przecież, to takie szczęście, taki skarb, a do tego takie bohaterstwo przecież!”. Śmiało, oburzajcie się lub wyobrażajcie sobie, jak powinno być. Mam jednak tą przewagę, że pamiętam jak było naprawdę.
Więc jest weekend. Chłopcy nie chcą z nami być. Negują nas, odpychają, biją, szarpią. Nie czują się u nas swobodnie. Na domiar złego biją się wzajemnie, gryzą, drapią, zrzucają z kanap i mebli. Starszy wpada w histerię, uderza głową gdzie tylko może, gryzie się w ręce. Młodszy niesamowicie się ślini, ssie kciuk (aż mały paluszek pęka i leje się krew), krzyczy. Uczciwie mówiąc, czekamy już tylko aż wybije 19.00, będzie można położyć ich spać. Sami po takim dniu zaraz po 20.00 padamy i śpimy. Mija pierwszy weekend, drugi, trzeci.
Tygodnie, miesiąc, miesiące. Nie poddajemy się i staramy się być silni. M. powoli zaczyna brakować sił, poddaje się złej atmosferze w domu. Mi jest przykro i – szczerze – czuję się winny. Nie poruszyłem tego wątku (i pewnie nie poruszę ze względu na brak miejsca), ale to ja z nas dwojga byłem bardziej pewny, że decyzja o adopcji rodzeństwa jest dobrym wyborem. M. targały wątpliwości i niepewność, czy damy sobie radę. Tak więc teraz, ilekroć mamy totalnie pod górę w naszych zmaganiach, czuję poczucie winy. „Fajne miałeś życie, ale je sobie spieprzyłeś” – mówi w głowie wewnętrzny ja.
Nie mogło być tak źle? Przesadzam? No to taka anegdota. Albo dwie.

Pierwsza
Jedziemy ze starszym do sklepu z owadem w logo 😉 Od zawsze starałem się chłopaków zabierać gdzie tylko była taka możliwość, bo choć nie było to łatwe, wiedziałem, że muszę im pokazywać świat. Podjeżdżamy pod sklep, wysiadam i wypinam go z fotelika. T. w tym momencie siada na ziemi (jest zima, zimno, leży śnieg) i włącza syrenę. Nie pójdzie nie chce nie! Z drugiej strony nie wejdzie do auta, nie pojedzie do domu, nie! Krzyczy. Krzyczy, jakbym go bił lub przypalał ogniem. Z wnętrza, z żołądka i serca. Z całych sił. Na parkingu pod sklepem. Więc kucam przy nim i mówię do niego, staram się go wziąć na ręce lub przytulić. Dostaję kilka ciosów w twarz, więc odsuwam się i dalej mówię. Mówię, więc on krzyczy jeszcze głośniej, żeby mnie zagłuszyć, więc po kilkunastu minutach tej sytuacji poddaję się. Stoję przy nim i czekam, „aż mu przejdzie”. „Ignoruj takie zachowania, pokazuj dziecku, że to nie przynosi rezultatu” – powiedział mi kiedyś znajomy – i zresztą bardzo merytoryczny – psycholog dziecięcy. Więc czekam, będąc atrakcją na parkingu, obiektem komentarzy i „wzroku, który mógłby zabić” ludzi wokół. Czekam 40 minut. Po tym czasie T. odpuszcza, ale jest już tak zmarznięty, posmarkany i czerwony, że biorę go do samochodu i jedziemy do domu. Zakupów nie mamy, mamy za to kolejną zjedzoną beczkę wstydu za sobą.

Druga
Jesteśmy na podwórku, bawimy się. Wracamy do domu, trzeba zdjąć buty i umyć ręce. Prosta, szybka sprawa. Niestety, chłopcy mają na to swój pomysł. Nie chcą ani tego, ani tego. Więc krzyczą, a mówiąc wprost i bardziej obrazowo – wrzeszczą. Ile sił. Na całą dzielnicę – serio. Kto nie usłyszy nigdy takiego krzyku, ten nie uwierzy, ile decybeli mogą emitować z siebie małe płuca. Powtarzam rytuał z próbą przytulania, wzięcia na ręce lub rozmowy. Efekt taki sam, jak w sytuacji pierwszej. Jest o tyle lepiej, że jesteśmy w domu, więc przynajmniej nie dostaniemy zapalenia płuc 😊 Czekam około godzinę, w końcu możemy kontynuować plan dnia. Można pomyśleć, czym jest godzina? Warto poczekać. Przecież wszystkie złe emocje muszą z nich wyjść. Jasne, pełna zgoda. Dlatego też czekam, za każdym razem. Choć czasem ten „każdy raz” powtarzał się w nieskończoność codziennie. Daję im jednak możliwość uspokojenia się, nie oceniam źle i nie poddaję się.
Tylko, kurde, czasami nie mam siły. Czasami, codziennie pod koniec dnia. Przez pół roku. Do tego dochodzi napięta, fatalna atmosfera w domu (nigdy wcześniej tak nie było). Jaka piękna katastrofa.

Nadzieja
I tutaj włącza mi się w głowie podkład muzyczny. Nigdy nie byłem wielkim fanem IRY, ale akurat w tej sytuacji pasuje idealnie.

Nie ma nikt takiej nadziei jak ja
Nie ma nikt takiej wiary w ludzi i cały ten świat
Nie ma nikt tylu zmarnowanych lat
Bo któż to wszystko mieć by chciał?

Może z „tyloma zmarnowanymi latami” to przesada. Po pierwsze nie było ich aż tyle (naciągając, maksymalnie 1,5 roku), po drugie nie są one zmarnowane. To raczej lata poświęcone na budowanie od podstaw swojego i ich świata. Tak jakby mieć dom, rozjechać go na własne życzenie buldożerem i z gruzów, połamanych cegieł starać się zbudować go od nowa. Jeśli się postarasz, poskładasz to w całość, nawet podobną. Ale musisz bardzo się starać. Ale nie chciałem o tym 😊

Dobre rady taty Łukasza
Chciałem o tej nadziei jutra. Wiary w ludzi (tych małych ludzi). Że potrafią, że wyrzucą z siebie wiele złego, a później zauważą, że są w sumie w bardzo spoko położeniu. I że mogą być szczęśliwi, pierwszy raz w życiu mają do tego pełne prawo.
Tak też się dzieje. Napisałbym „stało”, ale to nadal jest proces. Niewątpliwie rozpoczęty proces.

Być może doczytaliście  wpis do tego miejsca. Mam taką nadzieję. Staram się nie dawać dobrych rad (chyba że w kuchni, tam to silniejsze ode mnie :P), ani nie strzelać umoralniających gadek. Napiszę Wam tylko jedną moją obserwację – adopcja – podobnie jak punk rock 😉 – to nie rurki z kremem. Trzeba naprawdę ogromnych pokładów cierpliwości, pokory, wewnętrznego ciepła i wiary w lepsze jutro. Poznacie swoje dzieci oraz samych siebie z najgorszych stron. Wszystko, co dobre i piękne, zacznie się prawdopodobnie dopiero rok później. To będzie długi i trudny rok. Pełen zawodów, rezygnacji i rozczarowania. Czy warty przeżycia? Na to pytanie musicie sobie sami odpowiedzieć. Ja – dziś, tu i teraz – odpowiem Wam – tak, warty przeżycia. Bezwzględnie.

 

 

Poprzedni wpis Następny wpis

Zobacz także

4 komentarze

  • Odpowiedź MaćkoS 20 września 2018 · 3:58 pm

    Dzięki za ten wpis! Czytam czasem bloga i fajnie, że będzie też coś z perspektywy ojca. Jestem z żoną w procesie adopcji, a faceci wcale się nie udzielają. Męski punkt widzenia równie ważny.

  • Odpowiedź Babcia 21 września 2018 · 5:08 pm

    Bardzo ale to bardzo dobrze,że dał się Pan namówić na wpis.
    Wiadomo, panowie po prostu nie lubią pisać,opowiadać to jeszcze jako tako.
    Kiedyś może, w jakimś wpisie, napisze Pan jak koledzy/nie koleżanki/z pracy zareagowali na wiadomość o adopcji.Pewnie też inaczej jak koleżanki.
    Ja cieszę się,że zmienia się spojrzenie na adopcję.
    Nawet w pokoleniu Babć/tych nie adopcyjnych/
    Pozdrawiam i życzę jak najwięcej słonecznych dni bo wiem ,że może być trudno.Czasami tak trudno ,że człowiek myśli,że już nie uniesie a budzi się rano i…jakieś słonko gdzieś tam się przebija.
    Babcia

  • Odpowiedź litermatka 21 września 2018 · 9:50 pm

    Ja tez uwazam, ze taki meski glos w temacie adopcji jest na wage zlota. ❤️

  • Odpowiedź Łukasz 22 września 2018 · 6:12 pm

    Moi Drodzy
    Dziękuję za komentarze. M. intensywnie namawia mnie na kolejne wpisy, na razie jednak skutecznie się bronię 😉 Kto wie, może za tydzień albo i dwa. Kto wie 😉
    Wpis być może brzmi groźnie, ale pointa dotycząca nadziei jest tutaj najważniejsza. Tej nadziei – dodatkowo karmionej przez naprawdę świetne momenty naszych chłopaków – pewnie nigdy mi nie zabraknie. Mam też nadzieję, że niedługo nadzieja przerodzi się w pewność jutra, szczególnie „jutra” rozumianego jako przyszłość TiM’a 🙂 Przed nami jeszcze wiele wyzwań, ale – hej! – przecież od tego mamy życie, żeby takie wyzwania podejmować.
    Pozdrawiam!

  • Skomentuj litermatka Anuluj