Każda rodzina ma swoją unikatową historię. Podobnie jest z drogą do adopcji.
U jednych, będzie to droga długa, kręta i wyboista, której zwieńczeniem będzie decyzja o adopcji.
U innych, pełna motywowania i przekonywania drugiej osoby oraz ścierania się odmiennych przekonań.
Zdarza się również tak, że jest to droga, na której adopcję widać od początku na horyzoncie.
Tylko okazuje się, że horyzont znajduje się dużo bliżej, niż nam się wydawało.
Nam przydarzył się trzeci wariant.
Po 6 latach bycia szczęśliwą parą, zdecydowaliśmy się wziąć ślub. Rozumiemy się bez słów
w najważniejszych życiowych kwestiach i także w kontekście potomstwa mieliśmy podobne poglądy. Chcemy mieć dzieci, ale za jakiś czas. Nie czuliśmy emocjonalnej pustki, więc nie pragnęliśmy potomstwa szybko. Mieliśmy przede wszystkim siebie i to było dla nas najważniejsze. Realizowaliśmy się w pracy, mieszkaliśmy najpierw w kawalerce, a jakiś czas po ślubie przeprowadziliśmy się do dużego mieszkania. Wtedy pojawiła się… I.! Nasz ukochany pies. Kochamy zwierzęta, zawsze mieliśmy psy, więc kiedy tylko metraż czterech kątów pozwolił, psi przyjaciel zawitał na naszym pokładzie. Temat dzieci się pojawiał, ale w rozważaniach o przyszłości.
Z perspektywy czasu wydaje mi się to nieco zabawne, ale właściwie od początku naszej wspólnej drogi mieliśmy sprecyzowany plan dotyczący potomstwa. Chcieliśmy mieć dwójkę dzieci. Pierwsze miało być naszym dzieckiem biologicznym, a drugie planowaliśmy adoptować.
Masterplan był niezmienny przez lata i może dlatego adopcja była od początku przez nas oswojona. Nie budziła dużego lęku, nie brzmiała obco, nie była złem koniecznym. Nie była ostatnią deską ratunku.
Znajomi, paradoksalnie nawet częściej niż rodzina, pytali nas o plany prokreacyjne 😉
Kiedy Wy?! – padało coraz częściej. Zaskoczę Was, bo z pełną świadomością i bez cienia nieprawdy czy jakichś ukrytych emocji, odpowiadałam im, że nie teraz, może za jakiś czas, a może nigdy,
że jest nam dobrze bez dzieci. Tak właśnie było i była to najprawdziwsza prawda. Kiedy ludzie bardzo się kochają, nie muszą czuć, że coś tracą, będąc tylko we dwoje.
Może dlatego nigdy nie wpadłam w pęd do rodzicielstwa, może dlatego moje instynkty matczyne tak długo się nie pojawiały.
Moja Mama zmarła na nowotwór jajnika mając 41 lat, pomimo profilaktyki i bycia pod regularną kontrolą lekarza. Być może dlatego, podświadomie utworzyło się we mnie jakieś poczucie, że może będzie potrzebny plan b. Może dlatego od zawsze czułam, że adopcja będzie moją ścieżką rodzicielstwa.
Wyjaśnień jest pewnie kilka, ale z pewnością była w nas wewnętrzna akceptacja ścieżki adopcyjnej. Najważniejsze dla nas zawsze było to, że chcemy naszą miłość przelać na małego człowieka, wychować go zgodnie z naszymi wartościami, dać mu dom i bezpieczną przyszłość, otoczyć opieką i przekazać wszystko to, co razem stworzyliśmy.
Oczywiście jak każdy, chcieliśmy mieć biologiczne dziecko, ale to nigdy nie był dla nas jakiś mus,
czy absolutny priorytet. Ktoś nad nami czuwał, że również w tej kwestii tak dobrze się dobraliśmy 😉
No ale po kolei. Przyszedł czas na jedno z większych wyzwań w życiu, czyli budowę domu. To był nasz wielki cel i poświęciliśmy się mu z ogromnym entuzjazmem. Byliśmy zajęci pracą
i planowaniem, a później urządzaniem. Piękny czas, choć cieniem na niego położyła się choroba mojego Taty.
Po niespełna dwóch latach zakończyliśmy budowę domu. Miesiąc później mój Tato przechodził operację neurochirurgiczną, która miała przywrócić go do zdrowia i sprawności. Operacja się udała, ale Tato dwa dni po niej zmarł. To był dla mnie szok. Po raz kolejny przekonałam się, jak los potrafi zaatakować prawym prostym bez ostrzeżenia.
Zaledwie kilka miesięcy po śmierci Taty, pojawiły się u mnie problemy zdrowotne.
Zaczęło się diagnozowanie, pobyty w szpitalu, szukanie specjalistów.
Wstępna diagnoza – endometrioza. Wtedy nawet nie miałam pojęcia, że istnieje taka choroba.
Od lat miałam świadomość zwiększonego ryzyka nowotworu jajnika, ze względu
na chorobę Mamy. Przeszłam jednak badania genetyczne, które nie potwierdziły mutacji genu odpowiedzialnego za większą predyspozycję do choroby. Zrobiłam badania markerów nowotworowych, które niestety wyszły sporo powyżej normy. Zaczęło się nerwowe oczekiwanie, strach i lęk przed tym, co mnie czeka. Czas stawiania ostatecznej diagnozy
był dla mnie bardzo wyczerpujący psychicznie, jednak cały czas był przy mnie wspierający Ł.
W końcu trafiłam do dobrego specjalisty i okazało się, że zagrożenia nowotworem nie ma,
a złe wyniki badań wynikają ze specyfiki endometriozy. Przeszłam wielomiesięczne leczenie silnymi lekami hormonalnymi, ale od początku wiedziałam, że konieczna będzie również operacja.
Po zabiegu chirurgicznym, ostatecznie rozpoznano endometriozę IV stopnia,
a badanie histopatologiczne wykluczyło obecność złośliwych komórek.
Endometrioza w takim stadium minimalizuje szansę na naturalną ciążę praktycznie do zera.
Lekarz nie pozostawił wątpliwości. Choroba rozwija się podstępnie i zwykle jest późno diagnozowana. Przez większość życia będę musiała leczyć się farmakologicznie, z pewnością pojawią się nawroty choroby i konieczność kolejnych zabiegów chirurgicznych.
Pomimo trudnej diagnozy odetchnęliśmy z ulgą, bo poprzednie miesiące były dla nas trudnym czasem.
W tym miejscu rozpoczęła się nasza w pełni ukierunkowana droga do adopcji.
Lekarze sugerowali nam metodę in-vitro. Lecz… trudno to mądrze wyjaśnić, ale spróbuję.
Popieram w pełni tą metodę, mąż również. Jestem przekonana, że dla wielu osób jest to ścieżka prowadząca do cudownego rodzicielstwa. Każdą kończyną podpiszę się za jej refundacją. Długo by pisać, ale po intensywnych przemyśleniach doszliśmy z Ł. do wniosku, że to nie jest metoda
dla nas. Nie spróbowaliśmy i z perspektywy czasu nie żałujemy.
Tak, może mielibyśmy biologiczne potomstwo. Tak, być może dzięki in-vitro by się udało.
Ale uwierzcie mi, że woleliśmy inaczej.
Jak widzicie, adopcja była naszym świadomym wyborem i przemyślanym na długo wcześniej działaniem. Oczywiście, że musieliśmy się uporać z emocjami. Każde z nas na swój sposób.
Z wiedzą o tym, że nie będziemy mieć dzieci, które odziedziczą nasze geny czy wygląd zewnętrzny. Ze świadomością, że ominie nas czas rozwoju dziecka na etapie ciąży i pierwszy, z pewnością wspaniały, czas razem.
Postanowiliśmy dłużej nie czekać. Poczuliśmy, że to jest ten czas. Czas, na rozpoczęcie etapu rodzicielstwa, który jak nic innego, zmieni nasze dotychczasowe życie.
Adopcja nie była dla nas lekiem na problemy i troski. Stała się drogą do bycia rodzicami,
ze wszystkimi tego blaskami i konsekwencjami. Szansą na stworzenie szczęśliwej rodziny. Możliwością obdarzenia naszą wspólną miłością kolejnej osoby, małego człowieka, który będzie
z nami szedł przez życie…
4 komentarze
Czytam i jakbym siebie czytała. Cudownie jest trafić na kogoś w życiu kto tak jak ty chce i rozumie… My też mogliśmy zrobić dużo w kwestii rodzicielstwa a jednak naszą drogą jest adopcja… w przyszłym tygodniu zaczynamy szkolenie… Dobrze nam we dwoje, spełniliśmy się jako partnerzy, zwykli ludzie teraz chcemy się sprawdzić jako rodzice…chcemy dać siebie i dzięki komuś zyskać wiele. Pozdrawiam.
Bardzo to miłe, trzymam mocno kciuki za Waszą adopcyjną drogę 🙂 Pozdrawiam ciepło!
Czy to ja pisałam? Nie przypominam sobie 🙂 A przecież wszystko się zgadza! Od zawsze temat adopcji był mi bliski. Jestem jedynaczką i prosiłam o rodzeństwo adoptowane. My również długo nie czuliśmy potrzeby konkretnego działania, było nam dobrze razem- nam i naszemu zwierzyńcu. Z in-vitro rezygnujemy, to nie dla nas, po prostu. Dużo szczęścia dla Was!
🙂 Cieszę się, że mamy punkty wspólne 🙂 Dla Was i Waszego zwierzyńca – samych wspaniałości i miłości przede wszystkim! Ściskam